Tak, wiem, że mnie nienawidzicie, że okropny ze mnie człowiek itp. Ale zauważcie, że jednak dalej tylko człowiek ;-;
W każdym razie wstawiam ten post i wyjeżdżam na kolejny tydzień. Więc kolejna nota pewnie będzie w kolejną środę(albo nie)
*********************
- Obawiam się, że to niemożliwe - Mówił łagodnym głosem a ja traciłem siły coraz bardziej i bardziej. - Jeżeli mnie wysłuchasz, dam ci spokój, ale nigdy nie zrezygnuję z ciebie. Będę walczył o ciebie, choćbym miał przez resztę życia robić tylko to.
Zebrałem się w sobie i wyciągnąłem dłoń z jego uścisku. Nie próbował złapać mnie ponownie, chociaż widziałem po nim, że bardzo tego chce.
Prychnąłem, odwracając głowę. Tak bardzo chciałem już o wszystkim zapomnieć. O tym, jak mnie zranił i jak bardzo go kochałem... kocham. Nie miałem jednak siły dłużej się z nim kłócić.
- Więc proszę, słucham. Mów co masz powiedzieć i wyjdź.
Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, jak okrutnie brzmią moje słowa, ale Tochi wydawał się tego nie dostrzegać. Spokojnym krokiem przemierzył mój pokój i usiadł na łóżku. Wpatrywał się we mnie chwilę jednak nie ruszyłem się z miejsca. Przez chwilę zbierał myśli, nim spojrzał na mnie ze smutkiem.
- Nie chciałem tego robić - Zaczął, jednak nie robiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Gdyby nie chciał tego robić to by tego nie zrobił. Tochi jednak kontynuował. - Ona... powiedziała, że będzie dręczyć nas tak długo, aż nie będziesz mieć tego dosyć i odejdziesz.
- I uważasz, że całując ją przestanie się nas czepiać? Czy może to sprawi, że cię nie zostawię? - Mówienie tak żenujących rzeczy było okropnie wstydliwe, ale nie umiałem znaleźć dosadniejszych słów.
- Ja... - Westchnął, opuszczając głowę. Wyglądał na naprawdę zawiedzionego. Jednak bardziej swoim zachowaniem niż mną. Chyba jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. - Ona powiedziała, że nie uwierzy, że mogłem przestać ją kochać. Nie rozumie, że minęło za dużo czasu, żebym mogło mnie z nią cokolwiek łączyć. Powiedziała, że da nam spokój tylko wtedy, kiedy jej udowodnię, że nic do niej nie czuję.
- ...Całując ją... - Dokończyłem za niego, powoli rozumiejąc co miał na myśli, mówiąc, że ,,zrobił to dla nas". Więc pocałował ją, żebym więcej się nie martwił, że mnie zostawi. Zabawne, że akurat tak to się skończyło.
- Przepraszam, że tak to wyszło... - Wstał z łóżka i powoli do mnie podszedł. Cofnąłem się o krok, starając się zachować spokój.
- Myślisz, że przepraszam wystarczy? - Prychnąłem, starając się dodać tym samym pewności siebie.
- Domyślam się, że nie. Dlatego będę o ciebie walczył tak długo, aż mi wybaczysz.
Odwrócił się w stronę okna i zza parapetu wyjął bukiet kwiatów, z promiennym uśmiechem. Miałem ochotę prychnąć z pogardą, ale powstrzymałem się od tego. Naprawdę myślał, że głupie kwiaty mi wynagrodzą to co zrobił?
- Róże... - Rzuciłem odruchowo, przyglądając się kwiatom beznamiętnie.
- Kiedy chcę ci powiedzieć, że cię kocham najbardziej na świecie - Dokończył z delikatnym uśmiechem. Serce zabiło mi mocniej, jednak starałem nie dać tego po sobie poznać, dalej patrząc na bukiet beznamiętnie.
- Niezapominajki... - Powiedziałem niepewnie, przypominając sobie obrazki, które były w książce od niego.
- Kiedy chcę powiedzieć, że nigdy o tobie nie zapomnę.
- Czerwone tulipany...
- Bo jedno powiedzenie ,,kocham cię" to za mało.
- Ferezje czerwone... - Westchnąłem, czując, że powoli zaczynam przegrywać.
- Kwiat, który najchętniej dawałbym ci codziennie, bo każdy dzień z tobą jest dla mnie spełnieniem marzeń.
Wyrecytował dokładnie te same kwestie, które były w książce od niego. Wyciągnął kwiaty w moją stronę, czekając chwilę, aż je przyjmę.
Westchnąłem ciężko, biorąc od niego bukiet. Przyglądałem się mu przez chwilę, zaraz jednak podnosząc wzrok na Tochiego.
- Dzięki... - Odłożyłem kwiaty na stolik, starając się nie rozczulić. Serce mi kołatało jak za każdym razem, gdy był w pobliżu. Dlaczego nie mogłem go po prostu wyrzucić i zapomnieć? Przez chwilę się wahałem, co powinienem zrobić. Chciałem mu wybaczyć. Naprawdę chciałem mu wybaczyć, ale...
- Nie umiem tego zapomnieć, Tochi. Po prostu... - Pokręciłem głową, nie kończąc zdania.
- Rozumiem... - Tochi kiwnął, wyciągając rękę w moją stronę. Cofnąłem się o krok, nie pozwalając mu się dotknąć. Gdybym do tego dopuścił, całkowicie straciłbym nad sobą panowanie. Tochi cofnął dłoń. Jego uśmiech nieco przygasł, ale znacznie mniej, niż się tego spodziewałem. Odwrócił się i jakby nigdy nic wspiął się na parapet i wyszedł, nie rzucając w moją stronę nawet pożegnalnego spojrzenia. Jak mógł tak po prostu sobie pójść?
- Hej Tochi! - Nim zdałem sobie sprawę, rzuciłem się w stronę okna. Tochi był on już w połowie dachu i kierował się w stronę rozłożystego drzewa, znajdującego się tuż przy drzwiach frontowych. Odwrócił się w moją stronę z pytającym spojrzeniem.
- Możesz wyjść drzwiami, wiesz o tym?
Uśmiechnął się promiennie i ponownie się odwrócił. Zwinnie zeskoczył na jeden konar i w chwilę potem zniknął, zasłonięty przez liście i daszek.
Wychyliłem się jeszcze bardziej, jednak niewiele mi to dało. Odetchnąłem z ulgą, gdy zobaczyłem Tochiego, kroczącego ścieżką ku bramie. Odwrócił się jeszcze i wysłał mi pocałunek, nim zniknął wśród nocy.
- Głupek... - Szepnąłem, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknął. Do tej pory naprawdę byłem pewny, że to koniec, ale jedna jego wizyta i moja pewność całkowicie runęła. Westchnąłem ciężko, odwracając się w stronę mojego łóżka. Usiadłem na jego brzegu, przez chwilę wpatrując się w okno.
Prawie poczułem gorące dłonie Tochiego, jeżdżące po moim ciele. Moja skóra zaczęła płonąć a po ciele przebiegał dreszcz. Zrobiło mi się nagle bardzo gorąco.
Opadłem na łóżko, starając się zwalczyć kręcenie w głowie. Mimo to, wizję z naszych wspólnych nocy i tak przewijały się przez moją głowę.
Zatkałem uszy, kiedy prawie poczułem na nich oddech Tochiego i to, jak szeptał mi do ucha czułe słówka.
Przewróciłem się na brzuch, naciągając koszulę na widoczną wypukłość w spodniach.
Mój oddech przyśpieszył, kiedy wsunąłem obie dłonie do bokserek. Zacisnąłem powieki, chowając twarz w poduszce.
- Zajączku... - Szept Tochiego był tak rzeczywisty, że byłem niemal pewny, że stoi tuż za mną. Odwróciłem głowę, jednak mój pokój był całkowicie pusty.
...Jak tylko Tochi wróci to zabiję go za to, co mi zrobił...
Patrzyłem nieobecnym wzrokiem na słońce, powoli sięgające zenitu. Ciężko mi było się skupić na czymkolwiek. Przez cały czas myślałem niemal wyłącznie o Tochim. Czy dzisiaj wróci? Czy naprawdę powinienem mu to wybaczyć? Zranił mnie jak jeszcze nikt, ale... na swój dziwny, pokręcony sposób chciał dobrze.
- Witam paniczu. Można wejść? - Pokojówka przekroczyła próg mojego pokoju. W dłoniach trzymała tacę z kanapkami i parujący kubek. Nie uraczyłem jej spojrzeniem, dalej patrząc w okno - Kucharz przygotował paniczowi śniadanie. Chyba najwyższa pora coś zjeść, nie sądzi panicz? - Położyła tacę na nocnej szafce i czekała na pozwolenie do odejścia. Machnąłem tylko ręką, ale po kilku chwilach nie dotarł do mnie dźwięk zamykanych drzwi. Zmusiłem się do odwrócenia się od okna i spojrzenia na pokojówkę. Stała spokojnie przy drzwiach, uśmiechając się delikatnie.
- Tak? - Zapytałem z naciskiem.
- Przepraszam, że niepokoję panicza, ale panicza rodzeństwo prosiło, żebym paniczowi przekazała kilka spraw.
- Słucham.
- Umm... bo przyjęcie, na którym było rodzeństwo panicza nieco się przeciągnęło. Muszą załatwić z rodzicami kilka spraw, więc trochę im się zejdzie - Nerwowo zacisnęła fartuch na swojej sukience, widocznie oczekując ode mnie wybuchu gniewu.
- Ile? - Dziewczyna przełknęła ślinę, opuszczając spojrzenie.
- Powinni być jutro... najpóźniej pojutrze. Proszą, żeby przekazać, że jest im bardzo przykro i jeżeli paniczowi to przeszkadza to wystarczy, że panicz zadzwoni i...
- Nie ma takiej potrzeby. Przekaż im proszę, że nie muszą się o mnie martwić.
- Jest panicz pewny? Może jednak mogą...
- Nie trzeba. Jeżeli będę czegokolwiek potrzebował, to dam wam znać.
Machnąłem ręką. Pokojówka ukłoniła się i zniknęła za drzwiami. Ponownie zostałem sam.
Sięgnąłem po książkę leżącą na nocnym stoliku. Przejeżdżając wzrokiem po kolejnych wersach, częstowałem się moim śniadaniem i popijałem gorącą czekoladą.
Dzień mijał wolno. Szwendałem się po pokoju, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Zajmowałem się wszystkim, jednak miałem wrażenie, że tak naprawdę nie robię nic.
W końcu nadszedł wieczór. Z ulgą poszedłem zjeść lekką kolację i wziąć prysznic. Najchętniej nie wychodziłbym już z łóżka.
Ubrany już w piżamę wyszedłem z łazienki. Po ciepłej kąpieli nagle w moim pokoju zrobiło się zimno. Mój wzrok padł na otwarte okno. Podszedłem do niego i wyjrzałem na dwór. Księżyc w pełni oświetlał nasz ogród. Miejsce, w którym wczoraj zniknął Tochi, dzisiaj było wyjątkowo dobrze widoczne. Pewnie gdyby wczoraj było tak jasno, mógłbym go obserwować aż do bramy, a potem jeszcze chwilę na ulicy.
Usiadłem na parapecie, patrząc w tamtą stronę. Ciekawe, czy dzisiaj też przyjdzie. Nie, żebym chciał, żeby przyszedł, ale... miałem cichą nadzieję, że jednak tak.
- Czekasz na coś? - Prawie krzyknąłem, kiedy poczułem dłonie na moich ramionach. Odwróciłem się gwałtownie, o mało co nie wypadając przez okno.
W ostatniej chwili Tochi złapał mnie za nadgarstki i wciągnął ponownie do pokoju.
- Jak długo tutaj stoisz? - Zapytałem oburzony, rozglądając się po pokoju. Tochi wzruszył ramionami.
- Wpadłem, jak brałeś prysznic. Nie chciałem ci przeszkadzać, więc poczekałem tuż przy drzwiach.
- ...W miejscu, którego bym nie zauważył, wychodząc z łazienki?
Uśmiechnął się niewinnie, siadając na łóżku. Skrzyżowałem ręce na piersi, mrużąc oczy.
- No i tak obserwowałem cię przez chwilę. Wyglądałeś, jakbyś na coś czekał.
- Wcale, że nie - Prychnąłem, zamykając okno i opierając się o ścianę. Wbiłem wzrok w podłogę, przeczesując włosy. - Gapiłem się na niebo. Nic więcej.
- Jak się czujesz? - Podniosłem gwałtownie głowę. Tym pytaniem akurat mnie zaskoczył. Myślałem, że znowu będzie mnie przepraszał i prosił, żebym mu wybaczył. Nie oczekiwałem, że zacznie się o mnie martwić. Chociaż znając tego charakter, raczej powinienem.
- Jakoś... dlaczego pytasz?
- Nie widziałem twojego rodzeństwa. Zostawili cię samego?
- Taa... tak jakby. Mieli coś ważnego do zrobienia. Sprawy firmowe...
- A co z tobą?
- Nie nadawałem się do pracy. Pojechali beze mnie.
Tochi westchnął, przeczesując włosy. Nie musiałem mówić, dlaczego nie nadawałem się do pracy.
- Dalej jesteś zły? - Kiwnąłem głową, ponownie odwracając od niego spojrzenie.
- Zajączku, ja...
- Jest ci przykro. Nie chciałeś tego. Zrobiłeś to dla naszego dobra, bo nie chciałeś, żebym się martwił, że pewnego dnia mnie zostawisz i wybierzesz Korę - Westchnąłem. Wysłuchiwanie tego wszystkiego już mnie męczyło.
- Więc wiesz już wszystko. Powinienem się zarzekać, że rzeczywiście tak jest? Czy przychodzić tutaj dzień w dzień, aż mi wybaczysz?
- Nie lepiej byłoby, gdybyś się zajął swoimi zwierzątkami? - Kątem oka dostrzegłem jego uśmiech. Serce zabiło mi mocniej, ale nie dałem tego po sobie poznać. Nawet jeżeli rumieńce mnie zdradzały, udawałem, że wcale tego nie czuję.
- Chciałbym, ale najważniejsze z nich mnie nienawidzi. I to z rozsądnych powodów.
Oparłem się na parapecie, dalej usilnie starając się na niego nie patrzeć. Nienawidziłem, gdy traktował mnie jak zwierzątko, ale serce biło mi mocniej, gdy nazywał mnie ,,zajączkiem".
- Więc siedzisz tutaj całkiem sam? - Wstał z łóżka i oparł się o ścianę, tuż przy mnie. Wzruszyłem ramionami, dalej wpatrując się w dywan.
- Nie chciałbym im przeszkadzać...
Zaskakujące. To przez niego teraz tu siedziałem i się dołowałem, a jednak to właśnie on był teraz przy mnie i mnie wspierał.
- Jestem pewny, że byś im nie przeszkadzał.
- Zdziwiłbyś się... - Złączyłem nogi, wpatrując się we wzorek na dywanie. Nie chciałem mówić Tochiemu, że chodzi o przyjęcie u moich rodziców. Nie musiał o tym wiedzieć a ja nie chciałem wysłuchiwać zdania Tochiego na ich temat.
Ręka Tochiego ścisnęła moją. Przez chwilę rozkoszowałem się jego ciepłem, w końcu jednak wyjąłem dłoń z jego uścisku.
- Wyjdź - Nakazałem. Serce mi się krajało, ale nie umiałem mu jeszcze wybaczyć. Chciałem to zrobić, ale po prostu nie mogłem. Przed oczami dalej miałem ten widok.
- Zajączku...
- Nie mogę tak po prostu wybaczyć ci z dnia na dzień. Nawet nie masz pojęcia, jak wtedy cierpiałem - Odwróciłem głowę, starając się włosami zakryć łzy. - Ja... po prostu wyjdź.
Wstałem z parapetu i skierowałem się w stronę drzwi. Zatrzymałem się przy nich, czekając na Tochiego. Ten jednak nie podszedł do mnie.
- Wiem, że cię skrzywdziłem. Tym bardziej zadbam o to, żebyś mi wybaczył - Odwróciłem się w jego stronę. Stał przy otwartym oknie, z jedną nogą na zewnątrz. - Nie zrezygnuję z ciebie. - Uśmiechnął się delikatnie, wychodząc na dwór. Obserwowałem go w ciszy, aż nie wszedł na drzewo pod moim oknem i nie zszedł na dół.
Walczyłem sam z sobą, żeby nie podejść i nie krzyknąć za nim. Przecież go kochałem...
... i właśnie dlatego, nie mogłem znieść tego, że mnie zdradził.