niedziela, 27 października 2013

Zajączek XI - Pożegnanie


Biegłem leśną dróżką, ścierając ciągle łzy. Na szczęście tylko jedna droga prowadziła do miasta, więc nie było mowy, żebym się zgubił. Miałem wrażenie, że jakaś część mojego serca została w tamtym żałosnym domku. Chociaż chodziło chyba bardziej o osobę, która w nim mieszkała. Po mniej więcej kwadransie marszu byłem już wykończony. Usiadłem na trawie, opierając się o drzewo i wyjąłem kanapki, które zabrałem z domku. Zostały nam z dzisiejszej wyprawy, więc były jeszcze świeże.
-Zajączku? Co ty tutaj robisz?
Usłyszałem głos Tochiego. Poczułem dreszcz przeszywający moje ciało. Byłem pewny, że pozostanie w mieście trochę dłużej i nie spotkam się z nim bezpośrednio. Stał nade mną z zaciekawioną miną i lekko przekrzywioną głową. W ręce trzymał ekologiczną siatkę wypełnioną jedzeniem. Nie było sensu go oszukiwać. Musiałem zachować się jak dorosły i powiedzieć, że odchodzę. Wstałem z ziemi i spojrzałem mu w oczy. Bez względu na to co do niego czułem, byłem pewny, że tak będzie lepiej.
-Przepraszam cię, Tochi. Zrozumiałem jednak, że ja nie mogę tak żyć. Próbowałem, ale to nie jest środowisko, w którym mógłbym żyć. Nie chcę, żebyś pomyślał, że mi na tobie nie zależy, ale...-zawahałem się przez chwilę, czując jak się rumienie po tym jak przyznałem mu, że mi na nim zależy.- po prostu nie umiem tak żyć. Wiem, że zrozumiesz. Ja umiem zrozumieć, że nie opuścisz tych wszystkich zwierząt ani swojego domu. Wiem, że może być ci ciężko, ale wiem też, że zrozumiesz.
Cały czas utrzymywałem poważną minę, chociaż miałem ochotę się rozpłakać. Przygotowałem się psychicznie na wszystko. Że Tochi się wkurzy i zacznie krzyczeć, że odejdzie bez słowa albo opuści głowę, starając się powstrzymać łzy. Serce mi się krajało, ale udawało mi się ukryć to przed nim ukryć.
-Rozumiem.
Zaskoczony spokojem w jego głosie, gwałtownie uniosłem głowę. Tochi nie wyglądał na złego ani zrozpaczonego. Wręcz przeciwnie, patrzył na mnie z czułością i delikatnym uśmiechem. Wtedy moje serce wydawało się pęknąć. Nie spodziewałem się, że na moje odejście zareaguje z uśmiechem. Przez głowę przeszła mi myśl, że on tak naprawdę nigdy mnie nie kochał. Że byłem dla niego tylko zabawką. Kolejnym zwierzątkiem do opieki. Nawet nie zorientowałem się, kiedy do oczu napłynęły mi łzy a nogi odmówiły posłuszeństwa. Upadłem na kolana wybuchając głośnym płaczem. Nienawidziłem go... nienawidziłem za to jak łatwo niszczył moją dumę. Nienawidziłem go... bo tak bardzo go kochałem. Tochi przysiadł przede mną, przytulając mnie do siebie.
-Nie płacz zajączku...
-Jak możesz być taki spokojny?! Skoro ci na mnie nie zależało to po co udawałeś, że jest inaczej?!
-Zajączku... uspokój się, ja naprawdę cię kocham.
-Gdyby tak było, nie przyjąłbyś wiadomości o moim odejściu tak spokojnie! Dokładnie tak samo się zachowywałeś po odejściu Fuku! Przyznaj, nie znaczę dla ciebie nic więcej, niż ta banda zapchleńców, zalegająca u ciebie w domu!
-Zajączku...
-O tym właśnie mówię! Dla ciebie jestem kolejnym zwierzątkiem! Ale... gdybyś chociaż od razu mi to powiedział nie przywiązałbym się tak do ciebie!
-Posłuchaj mnie proszę... ja naprawdę cię kocham. Jesteś dla mnie wszystkim.-Dalej mnie przytulał, więc wyczułem szybkie bicie jego serca, kiedy wypowiadał te słowa.- To nie tak, że pozwalałem odchodzić tym zwierzakom bo mam ich dosyć. Wiem po prostu, że lepiej dla nich jest odejść. Czuję się okropnie za każdym razem, gdy widzę jak ktoś mi bliski odchodzi. Zajączku... kocham cię bardziej niż kogokolwiek dotąd, ale wiem, że tutaj nie byłbyś szczęśliwy. Twoje miejsce jest w mieście, nie tutaj. Widząc twoją determinację uznałem, że najlepiej będzie jak się pogodzę z twoim odejściem. Oczywiście ty nie opuszczasz mnie na zawsze, prawda?
Odsunąłem głowę od bluzki Tochiego, kiedy ujął moją twarz w dłonie. Patrzył mi prosto w oczy, czekając na odpowiedź.
-...Tak...
Odrzekłem cicho, czując spływające po policzkach łzy. Tochi przysunął się do mnie całując mnie namiętnie. Potem odsunął się, ścierając łzę z mojego oka. Przez niego cały mój spokój i opanowanie legło w gruzach. Powinienem pójść dalej, dopóki byłem jeszcze w stanie. Wstałem z ziemi, z opuszczoną głową.
-Nie martw się. Przecież jeszcze się zobaczymy.
Kiwnąłem głową zaciskając usta. Widziałem, jak Tochiemu drżą ręce. Starał się być silny, ale on chyba też cierpiał. Oparłem czoło na jego klatce, pozwalając by objął mnie ramionami. Chciałem trochę mu pomóc. Któryś z nas musiał być silny, więc Tochi nie mógł nawet się rozpłakać. Jednak w uścisku Tochiego wyczuwałem smutek, który drzemał w jego sercu. Przytulił mnie tak mocno, jakby dzięki temu mógł zatrzymać mnie na zawsze. Kiedy mnie puścił, nie spojrzałem już na niego. Minąłem go i poszedłem dróżką w stronę miasta. Było to trudne ale udało mi się go w końcu zostawić. Po jakimś czasie odwróciłem twarz, by po raz ostatni na niego spojrzeć. Stał na środku drogi, ręce trzymał w kieszeniach i wpatrywał się we mnie. Uśmiechnął się smutno i pomachał mi na pożegnanie. Czując napływające łzy ruszyłem dalej.


*Tochi*
Jeszcze nigdy nie czułem takiego bólu, kiedy opuszczało mnie jakieś zwierzę. Widząc znikającego za drzewami zajączka miałem wrażenie, że zabiera ze sobą moje serce. Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy, ale rozstanie nawet na krótki czas sprawiało mi ból. Zawróciłem i ruszyłem w stronę domu. Czekali tam na mnie Harinezu, Ris, Fokku, Hebi-chan i cała masa innych zwierzątek. Jednak nie było tam mojego zajączka. Wsypałem do misek dla zwierząt jedzenie zakupione w mieście i podałem jedzenie Habiemu-chan. Położyłem się potem na łóżku, koło leżącego tam Risa. Wiewiórka żyła tutaj już od dawna i chociaż wielokrotnie wypuszczałem ją na wolność ona zawsze wracała. Chyba zadomowiła się tutaj za bardzo. Przez chwilę leżałem, wpatrując się w sufit. Ten dom bez krzyków zajączka wydawał się pusty. Fukku wskoczył na mnie, nachylając się nad moją twarzą. Podrapałem rudego lisa za uchem, pozwalając by położył się na mnie. Wtedy usłyszałem jak Ris szaleje po domu, chcąc chyba zwrócić moją uwagę. Zsunąłem Fukku z siebie i usiałem. Ris wskoczył na łóżko przede mną a potem na blat. Wstałem, podążając wzrokiem za wiewiórką, która zatrzymała się przy liście, położonym na jakimś pudełku na blacie. Przeczytałem wiadomość. Poczułem najpierw żal, jednak uśmiechnąłem się do siebie, kiedy przeczytałem za jak bardzo niezdarnego w dziedzinie elektroniki uważa mnie zajączek. Wyjąłem telefon z pudełka. Oprócz listu zajączek umieścił tam szczegółowe instrukcje jego obsługi. Telefon był z bocznie rozsuwaną klawiaturą i raczej prosty w obsłudze, nawet dla kogoś, kto od dawna nie miał kontaktu z elektroniką. Włączyłem książeczkę z kontaktami. Z początku nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Przez krótki czas wpatrywałem się w wyświetlacz. Kiedy w końcu dotarło do mnie co tam jest napisane uśmiechnąłem się do siebie. Na telefonie, jedynym zapisanym kontaktem był numer podpisany ,,zajączek"

sobota, 19 października 2013

Zajączek X - Odejście


Moje łóżko było dzisiaj wyjątkowo twarde i niewygodne. W dodatku nie mogłem pozbyć się wrażenia, że coś mnie dusi. Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem Tochiego, ściskającego mnie przez sen. Spróbowałem się od niego odsunąć, ale przez to tylko wzmocnił uścisk. Przypominał trochę węża, który zaciskał uścisk instynktownie, gdy tylko jego ofiara zaczynała się szarpać.
-Tochi... duszę się...
Mruknął coś tylko przez sen, nieznacznie wzmacniając uścisk.  Zacząłem się szarpać, ale przez to zostałem ściśnięty tak mocno, że byłem pewny, że za chwilę usłyszę trzask łamanego kręgosłupa. Tochi we śnie naprawdę przypominał węża.
-Tochi! Wstawaj! Duszę się!
Z trudem łapałem oddech. Byłem pewny, że za chwileczkę się uduszę.
-Hmmm....
Tochi wreszcie otworzył oczy i nieobecnym wzrokiem na mnie spojrzał.
-O, obudziłeś się już, zajączku?
-...Dusiisz mnie...
Udało mi się powiedzieć. Jestem pewny, że jeszcze chwila a całkowicie straciłbym przytomność. Tochi puścił mnie i odskoczył na tyle, na ile pozwalał na to śpiwór.
-Rety, przepraszam cię zajączku. Gdy śpię działam instynktownie. Nic ci nie jest?
Zapytał o to z niesamowitą troską. Oparł dłoń na moim policzku i wpatrywał mi się w oczy. Chyba rzeczywiście martwił się, że coś mi się mogło stać.
-Na szczęście nie... ale to ostatni raz kiedy śpię z tobą w śpiworze.
Wstałem i odwróciłem się tyłem do niego z oburzoną miną.
-Cieszę się...
Objął mnie od tyłu, delikatnie przyciskając do siebie. Jakby był pewny, że mocniejszy uścisk mógłby sprawić, że coś mi się stanie. Nie chciałem żeby się przesadnie zamartwiał, więc pozwoliłem mu się trzymać przez jakiś czas. Delikatnie pocałował mnie w policzek. W końcu się odezwałem:
-Wracajmy już do domu. Muszę się położyć na czymś wygodnym.
Chciałem zrobić krok, ale uścisk Tochiego wcale nie zelżał.
-Poczekaj chwilę...
Odwróciłem głowę. Momentalnie nasze usta zostały połączone. Miałem okazje się już przekonać, jak bardzo zależy Tochiemu na seksie gdzieś w lesie. Namiot jeszcze byłem w stanie znieść, ale nie coś takiego! Wyrwałem się z jego uścisku, potykając się o korzeń i przewracając się na ziemie.
-Nic ci nie jest zajączku?
Powiedział, kucając przy mnie. Chyba przy upadku stłukłem sobie kość ogonową, ale wolałem o tym nie wspominać.
-Nic mi nie jest. Bardziej obolały jestem od spania na ziemi.
Tochi się uśmiechnął i zmierzwił mi włosy.
-Wracajmy już do domu.
Powiedziałem, strącając jego rękę i odwracając głowę.
-No dobrze, więc chodź.
Złapał moją dłoń i pomógł mi wstać. Robiło mi się słabo na samą myśl o przejściu całej tej drogi jeszcze raz.
-Jeżeli chcesz, poniosę cię.
Wykurzał mnie fakt, że przez te kilka dni Tochi właściwie nauczył się czytać mi w myślach.
-Nie ma mowy. Moja duma by tego nie zniosła.
Skrzyżowałem ręce na piersi i uniosłem twarz, odwracając ją od Tochiego i przymykając oczy. Jak się okazało było to błędem, bo Tochi stanął przede mną i złapał moje nogi pod kolanami. Żeby się nie przewrócić, byłem zmuszony złapać go za szyję, a wtedy on wstał, biorąc mnie na barana.
-Hej... poczekaj... postaw mnie na ziemie!
-Wolę nie. Będziesz tylko narzekał jak bardzo jesteś zmęczony. W ten sposób szybciej będziemy w domu.
Tochi złapał w jedną rękę plecak, który wcześniej niósł i ruszył szybkim krokiem, najwidoczniej nie przejmując się dodatkowym balastem. Dopiero teraz zauważyłem, że zawsze jak gdzieś szliśmy Tochi musiał niesamowicie zwalniać tempo, bym mógł iść z nim. Jeżeli mógł iść tak szybko, to nasze wszystkie dwudniowe wyjścia mógł załatwić sam w zaledwie kilka godzin.
-Ty się w ogóle nie męczysz?
Zapytałem po dłuższej chwili milczenia.
-Kwestia wprawy. Nieraz nosiłem chore zwierzęta z o wiele dalszych zakątków lasu. Gdy zauważyłem jak bardzo może się to przydać, zacząłem regularnie ćwiczyć mięśnie rąk.
W jego głosie nie było słychać zadyszki, ani nawet zmęczenia. Sądząc po pozycji słońca nie było nawet południa, kiedy dotarliśmy do połowy drogi. Poprzedniego dnia dojście tutaj nam zajęło koło
4-5 godzin i mieliśmy co najmniej kilkanaście przerw.
-Co powiesz na małą przerwę zajączku?
-Czemu nie.
Tochi puścił moje nogi, stawiając mnie i rzucił plecak na ziemie. Rozciągnąłem się, prostując nogi i usiadłem na ziemi. Tochi zajął miejsce koło mnie i wyjął kanapki oraz plastikowe pudełeczko z owocami.
-Śniadanie na wyjątkowo wysokim poziomie.
Powiedziałem sarkastycznie, rzucając nienawistnym spojrzeniem na kanapkę. Tochi zaśmiał się krótko, zaczynając swoją porcje. Kanapki były wstrętne, ale biorąc pod uwagę umiejętności kulinarne Tochiego, smakowała wyjątkowo dobrze. Chleb był zbyt miękki i za mało chrupiący, a spora ilość masła tylko potęgowała ten smak. Sałata nadawała trochę chrupkości, ale pomidory zbytnio rozcieńczały chleb. Gdyby chociaż Tochi dodał tam kawałek soczystego kurczaka...
-I jak?
-Jadłem gorsze...
-Cieszę się.
Tochi uśmiechnął się szeroko. Wbiłem wzrok w kanapkę czując jak przyśpiesza mi serce a policzki robią się czerwone. Spróbowałem owoców, które podał mi Tochi. Wcześniej jednak wylał do pudełeczka wodę, żeby je obmyć. O dziwo były one przepyszne. Słodkie i soczyste. Nie jadłem takich jeszcze nigdy w domu. Na moje nieszczęście Tochi zauważył moją minę.
-Dobre, prawda? To są prawdziwe owoce leśne. Rosną bez żadnych chemikaliów, dzięki czemu nie tracą prawdziwego smaku.
-Są naprawdę dobre.
Po zjedzeniu całego prowiantu ruszyliśmy w dalszą drogę. Tak jak wcześniej, wbrew mojej woli zostałem poniesiony przez Tochiego. Nie było nawet 15 kiedy dotarliśmy do domu.
-No, jesteśmy.
Powiedział Tochi kładąc mnie na ziemi.
-Dlaczego w ogóle mnie zabierasz na te wszystkie wyprawy? Tylko tracisz czas i musisz spać gdzieś na ziemi. Gdybyś chodził sam, mógłbyś wszystko załatwiać w jeden dzień.
Tochi uśmiechnął się delikatnie, przysuwając się niebezpiecznie blisko mojej twarzy.
-Ale wtedy podróżowałbym sam. Wolę chodzić nawet tydzień, bylebyś mógł iść ze mną.
Odwróciłem twarz, czując jak się czerwienie. To takie żałosne, że wielki Usami Takeda- dziedzic jednego z największych majątków w kraju, mieszka gdzieś w lesie pod całkowitą dominacją jakiegoś plebejusza. Tochi oparł dłoń na mojej piersi przysuwając się bliżej. Wiedziałem do czego to zmierza, i musiałem jak najszybciej to powstrzymać. Szybko odepchnąłem jego rękę i wyślizgnąłem się z uścisku.
-Jestem wykończony. Muszę się położyć na czymś wygodnym.
Powiedziałem niby beztrosko, ale dając do zrozumienia, żeby Tochi dał mi spokój.
-Więc pewnie nie masz nastroju na spacer do miasta?
Rzuciłem się na łóżko i spiorunowałem go spojrzeniem. Nie miałem ochoty już nigdzie dzisiaj wychodzić.
-Muszę skoczyć po jakieś zakupy. Myślałem, że może wolisz iść niż zostać tutaj.
-Zdecydowanie wolę zostać. Nie mam już siły na łażenie po lesie.
Tochi widocznie zmieszany odwrócił wzrok. Wyglądał jakby czuł się winny.
-Co się stało?
Usiadłem na łóżku, wpatrując się w Tochiego zdziwiony. Widziałem jak zerka na plecak, który zabrał na naszą ,,wycieczkę". Po krótkiej chwili wysunął się z niego około 140 centymetrowy wąż. Był jasno brązowy, z czarnymi plamami na grzbiecie. Odsunąłem się jak najdalej tylko mogłem.
-C-c-c-c-c-co... co to niby jest?!
Tochi wyciągnął rękę do węża, który wpełznął i owinął się na niej.
-Hebi-chan... no wiesz, wąż. Zauważyłem wczoraj jak sunąc uderza o drzewa i kamienie. Zauważyłem, że ma mleczne oczy, co pewnie świadczy o ślepocie. Prawdopodobnie też ma problemy z receptorami na języku. Nie mogłem go tak zostawić. Nie przejmuj się, nie jest jadowity, zaj... aaa... no tak... zapomniałem, że węże jedzą zające..
-Masz go stąd zabrać
-Nie bój się... na pewno nie zrobi ci krzywdy. Dopilnuję tego.
Uśmiechnął się, opuszczając głowę, ale unosząc na mnie oczy. Wyglądał jak dziecko, dumne ze zniszczenia własności rodziców. Najwidoczniej stres jak przyjmę wiadomość o wężu, już mu przeszedł.
-Nie znoszę tych obślizgłych stworzeń! Już wolę te zapchlone futrzaki!
-Nie gniewaj się zajączku. Nie mogłem tak go zostawić. Wybaczysz mi?
Zapytał ze zranionym spojrzeniem. Wszystko wydawało się dla niego takie proste i oczywiste. Nie miał problemów jak normalni ludzie. Nie musiał się przejmować praktycznie niczym. Nie potrzebował luksusów, jego praca, za którą dostawał pieniądze była jego życiem i nie miał kłopotów rodzinnych, ani z przyjaciółmi. To było życie o jakim wielu marzyło. Jednak ubóstwo, w którym żył nie było dla mnie. Próbowałem długo, ale już jakiś czas temu zdałem sobie z tego sprawę. Długo to odwlekałem, ale w końcu musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Ja... ja nie umiałem tak żyć. Chciałem wrócić do domu. MUSIAŁEM wrócić do domu.
-Wybaczę tylko jeżeli wyrzucisz stąd tego węża...
Udałem oburzoną minę, odwracając się do Tochiego tyłem. Skrzyżowałem ręce na piersi, żeby uwierzytelnić moją grę. Przez chwile panowała cisza, zakłócana tylko dźwiękami niezliczonych zwierząt. Potem usłyszałem kroki Tochiego, kiedy spojrzałem przez ramie stał tuż przy mnie, po chwili już leżałem pod nim na łóżku. Zerknąłem na drzwi, przy których sunął wąż. Przynajmniej nie przyszedł do mnie z nim.
-Co chcesz żebym zrobił, zajączku?
Patrzył na mnie pożądliwym spojrzeniem. Wiedziałem, że zaraz zmieni się w wilka pochłaniającego swoją ofiarę. Musiałem mu się oprzeć, więc odrzekłem chłodno.
-Natychmiast mnie puścił.
Tochi zaśmiał się krótko i złożył namiętny pocałunek na moich ustach. Szarpałem się, żeby zachować pozory. Zacząłem jęczeć kiedy wsunął dłoń pod moją bluzkę i pieścił moje sutki.
-Ach... Tochi... pocz... poczekaj...ach...
Jego język przeniósł się z moich ust na szyje potęgując tylko odczuwaną przeze mnie rozkosz. Zacisnąłem powieki i złączyłem uda gdy poczułem jak zaczynam robić się twardy. Tochi jednak nie chciał zbyt szybko mi ulżyć. Zaczął lizać moje sutki, patrząc z satysfakcją na moje rosnące podniecenie. W końcu jednak sięgnął do rozporka moich spodni, zsuwając je potem z moich bioder i rzucając na podłogę.
-Tochi... poczekaj... poczekaj chwile...
Nie zwracając na mnie uwagi, zaczął jeździć ręką po moim penisie. Zagryzłem boleśnie wargi, starając się powstrzymać jęki.
-Nie... Tochi przestań... ja... nie... ach...
Wkrótce potem doszedłem. Po krótkim przygotowaniu, Tochi powoli zaczął się we mnie wsuwać. Z każdą chwilą jego ruchy stawały się szybsze. Nie mogłem już opanowywać głosu. Miałem tylko nadzieję, że moje jęki nie były słyszalne poza chatką. Minęła chyba godzina, kiedy w końcu Tochi przestał mnie posuwać i powoli wysuwał się ze mnie. Nie mogłem dalej utrzymać się w pozycji klęczącej z rękoma opartymi na łóżku. Oddychałem szybko, czując pulsujący ból z tyłu.
-W porządku zajączku?
Zapytał Tochi, schylając się i pieszcząc oddechem moją szyje.
-Wredny wilk...
Kątem oka dostrzegłem uśmiech Tochiego. Chyba… chyba naprawdę go pokochałem... ale również nienawidziłem go za to że z taką łatwością niszczył moją dumę.
-I co? Nie jesteś już zły?
-Myślisz, że przez to co mi zrobiłeś przestałem być zły, że przyprowadziłeś do domu węża?!
-Tak?
Spojrzał na mnie zranionym wzrokiem. Nienawidziłem tego, jak bardzo umiał manipulować moimi emocjami.
-Idź już lepiej do tego cholernego miasta.
Podniosłem się delikatnie do pozycji siedzącej. Tochi złapał mój podbródek i pocałował mnie w policzek. Potem ruszył do drzwi.
-A o Hebiego-chan się nie martw. Nie zrobi ci on krzywdy. Wrócę tak szybko jak będę mógł.
Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi poczułem bolesne ukłucie w sercu. Pierwszy raz zostałem tutaj bez niego. Poszedłem szybko się opłukać pod prysznicem. Kiedy jechałem tutaj razem z Tochim, spakowałem do torby kilka ważnych rzeczy. Wyjąłem z niej teraz prezent, który przygotowałem dla Tochiego. Położyłem go na blacie kuchennym i zacząłem zapisywać wiadomość na kartce.
,,Przepraszam cię Tochi.
Nie chciałem, żeby tak to wyszło. Starałem się, ale ja nie umiem żyć tak jak ty. Zrozumiałem też, jak ważne są dla ciebie te zwierzęta i jak bardzo potrzebny ty jesteś im. Wiem, że ich nie opuścisz. Wyrządziłbyś im wtedy wielką krzywdę. Dlatego mam nadzieję, że zrozumiesz moją decyzję. Nie chcę jednak, zostawić cię na zawsze i zapomnieć. Zostawiam ci więc coś w prezencie. Uznaj to za podziękowanie za wszystko co dla mnie zrobiłeś. Jest to tak zwany telefon. Nie wiem czy kiedyś się z tym nie spotkałeś. Zapisałem ci już tam mój numer. Możesz dzwonić i pisać kiedy tylko zechcesz. O ile będziesz chciał dalej utrzymywać ze mną kontakt. Jeszcze raz cię przepraszam. To nie była wina żadnego z nas. Po prostu za bardzo się różnimy. Jeżeli jednak mnie znienawidzisz, zrozumiem to. Przepraszam. Ja naprawdę cię...."
Do oczu napłynęły mi łzy. Nie umiałem zakończyć tego zdania. Nie umiałem napisać mu ,,kocham cię" nawet jeżeli były to tylko słowa na papierze. skreśliłem ostatnie zdanie ścierając łzę i kładąc kartkę na pudełku z telefonem. Kiedy odwróciłem się w stronę drzwi zauważyłem jak wszystkie zwierzaki mi się przypatrują. Jakby spojrzeniem chciały mnie powstrzymać od odejścia.
-Tochi jest dobrym człowiekiem... dbajcie proszę o niego, zwłaszcza jak będzie znosił moje odejście.
Były to co prawda głupie zwierzaki, ale czułem, że rozumieją co mówię. Spuściłem wzrok i opuściłem mieszkanie. Czułem jak serce mi się kraja. Zwłaszcza, że mogłem już nigdy tu nie wrócić.

sobota, 12 października 2013

Zajączek IX - Rozstanie z Fuku


 

W ciągu kilku dni razem spędzałem z Tochim prawie cały czas. W ciągu dnia pokazywał mi las, swoją pracę, uczył o zwierzętach i roślinach. Pokazywał też jak należy się troszczyć o ranne zwierzęta. Czasem zabierał mnie na całodniowe wycieczki, które kończyły się po zmroku. Okazywało się wtedy, że nie trafimy przed wschodem słońca do domu. ,,szczęśliwym trafem" zabierał on ze sobą namiot. Oczywiście był to tylko sprytny manewr, żeby mógł się ze mną kochać gdzieś w lesie. W dodatku mógł przyglądać się mojej bezradności, gdy przytulałem się do niego, bojąc się nocnych stworzeń. Z dnia na dzień utwierdzałem się w przekonaniu, że kocham Tochiego. Jednak nie mogłem z nim mieszkać. Las nie był miejscem, w którym mogłem żyć. Nauczyłem się spędzać wolny czas przy nauce, malarstwie, graniu na instrumentach, a nie na rozróżnianiu roślin i zwierząt oraz łażeniu po lesie. Nie wiedziałem czy zniosę dłużej to życie.
-Co powiesz, żeby dzisiaj zjeść obiad w plenerze? Moglibyśmy nazbierać trochę owoców.
-...nie chcę...
Obawiałem się kolejnej nocy gdzieś na polanie wśród dzikich zwierząt. Leżałem na łóżku, czytając książkę, którą przywiozłem z domu.
-Daj spokój, nie będziesz się przecież kisił w domu.
-To miejsce nie jest godne nazywania domem.
Tochi zaśmiał się, przysiadając do mnie.
-Nie wolisz poczytać gdzieś na polanie? Albo w lesie, pośród drzew?
-Nie, jeżeli znowu będę musiał nocować w namiocie.
-Oj, przepraszam zajączku. Nie sądziłem, że tyle nam to zajmie.
-Trzy razy z rzędu? I za każdym razem miałeś przy sobie namiot?!
Uśmiechnął się, niewinnie wzruszając ramionami.
-Jeżeli poczujesz się przez to lepiej, to tym razem nie wezmę namiotu.
-I obiecasz, że tym razem nie zgubimy się w lesie?
-Obiecuję zajączku.
Westchnąłem ciężko. Miałem powody, by mu nie ufać. Wtedy przede mnie wskoczył szop, którego Tochi przygarnął wczoraj. Wkurzało mnie to, że te wszystkie zapchlone zwierzaki wchodziły gdzie tylko chciały.
-To jak? Idziemy? Nadszedł czas, żeby Fuku wrócił do rodziny. Jego skrzydło już się zagoiło.
Fuku był sową, którą poznałem już pierwszego dnia pobytu tutaj. Była pewnego rodzaju symbolem mojego nowego życia. Coś mnie tknęło na myśl, że odchodzi, co wprawiało mnie w zażenowanie.
-Niech ci będzie.
-To ja nas spakuje.
Minęło pół godziny, kiedy byliśmy już gotowi do drogi. Tochi wszystko pakował do jednego plecaka, żebym nie musiał dodatkowo się męczyć, dźwigając balast. Zagwizdał, wyciągając rękę a na jego przedramię sfrunął Fuku.
-Gotowy?
Kiwnąłem głową. I wyszedłem za nim.
-Nie będzie ci szkoda? Zaopiekowałeś się tym zapchleńcem a teraz on odleci i już go nie zobaczysz.
-Widzisz... takie jest życie. Zwierzęta, tak jak ludzie przychodzą i odchodzą. Niektórym pomożesz, a oni odejdą nie oglądając się za siebie.
-Trochę to smutne.
Nie odpowiedział, tylko objął mnie ramieniem. Normalnie bym odtrącił jego rękę, ale miałem wrażenie, że tym gestem chciał się jakoś podnieść na duchu. A przy okazji pocieszyć mnie. W końcu ja też zostałem porzucony całkiem niedawno. Szliśmy w ciszy dłuższy czas. Minęły całe wieki, gdy w końcu zrobiliśmy sobie przerwę w marszu. Padłem wykończony na ziemie. Prawie nie czułem nóg.
-Dalej nie masz najlepszej kondycji, co zajączku?
-Nie rozumiem dlaczego musisz łazić tak daleko.
-Codziennie tyle spaceruje. W ciągu tygodnia obchodzę cały las.
Tochi zajął miejsce koło mnie i wyjął z plecaka jedzenie. Fuku ciągle grzecznie siedział na jego ramieniu. Wziąłem kanapkę i zacząłem ją jeść. Wolałem zrobić sobie porządny piknik, ale jedzenie i tak by było wstrętne.
-Dasz rade iść dalej, zajączku?
-A mam inny wybór?
-Zawsze mogę cię ponieść.
Uśmiechnął się szeroko. Wolałem już umrzeć ze zmęczenia, niż dać się tak ośmieszyć. W końcu dotarliśmy do jakiejś polany. Tochi porozglądał się trochę, jakby czegoś szukał.
-Czy ta sowa nie powinna w dzień spać?
Zapytałem w końcu.
-On śpi całą naszą drogę. Zaraz zajdzie słońce, to poleci do domu.
-Aha... zaraz, czekaj... jak to zaraz zajdzie słońce! Jak zdążymy wrócić do domu?!
-Nie przejmuj się tym zajączku. Ja się wszystkim zajmę.
-...Tak jak zawsze...
Na szczęście Tochi wziął ze sobą moją książkę. W czasie gdy ją czytałem, czekając na zachód słońca, Tochi przeglądał rośliny i coś zbierał. Ponieważ Fuku by mu w tym przeszkadzał, zostałem zmuszony do pilnowania go. Jego szpony wbijały się w moje ramie, ale nie bolało tak bardzo, jak się tego spodziewałem. Słyszałem jego cichutkie oddychanie. W sumie chyba byłbym w stanie zrozumieć dlaczego Tochi tak go lubił. Jednak nie mógłbym tak jak on przygarniać wszystko co się rusza. Trochę czasu zajmowało mi przyzwyczajenie się do jednego z tych futrzaków a co dopiero do kilkunastu, w tym kilku dziennie.  Musiałem przerwać czytanie, gdy słońce kryło się powoli za linią drzew.
-Piękne, prawda?
Zapytał Tochi, siadając koło mnie i wpatrując się w słońce. Wzruszyłem beznamiętnie ramionami. Nie widziałem w tym nic niezwykłego. Wiele razy widziałem już zachód słońca. Nic więcej jak rozproszenie promieni słonecznych przebijających się przez grubą warstwę powietrza. Kiedy wszystko ogarnął mrok, przez chwilę przyzwyczajałem się do ciemności. Widziałem jak Tochi wstaje i podchodzi razem z Fuku do drzewa, z którego dochodziły głosy innych sów. Myślałem, że Fuku odwróci się chociaż, że kiwnie główką, zanim odleci, tak jak widziałem to nieraz na filmach. Jednak gdy Tochi lekko machnął ręką w górę, ptak odleciał, nie patrząc za siebie. Jakby pomoc, którą mu udzielił Tochi była niczym. Podszedłem do niego, patrząc na korony drzew.
-W porządku?
Zapytał Tochi, najwidoczniej widząc moją minę.
-To niesprawiedliwe. Nawet jeżeli jest to tylko zwierzę, przecież mógł okazać jakoś wdzięczność.
-Nie powinieneś się tym przejmować zajączku. Tak jak powiedziałeś, jest to tylko zwierzę. Nie wie nawet jaką przysługę mu wyświadczyłem.
Oparłem głowę na jego piersi, wpatrując się w miejsce gdzie zniknął Fuku.
-Zajączku?
Spojrzałem na niego. Uśmiechnął się delikatnie, obejmując mnie ramieniem.
-Obawiam się, że będziemy musieli znowu nocować na dworze.
-Zaraz... co?!
Myślałem, że zaraz go zabiję. W dodatku uśmiechnął się przy tym szeroko, jakby właśnie spotkało go coś wspaniałego.
-Nie ma mowy! Nie będę znowu spał na dworze! Poza tym, nie masz nawet namiotu!
Z niewinną miną, Tochi wyjął z plecaka dwuosobowy śpiwór. Jakby spanie w namiocie nie było wystarczająco złe.
-Nie ma mowy! Wracamy do domu! Wolę iść całą noc, niż spać w jakimś tam śpiworze! I nie obchodzi mnie czy...
Tochi zrobił krok w moją stronę i zatkał dłonią moje usta.
-Cii... jeżeli będziesz krzyczeć, możesz obudzić swoją rodzinę, zajączku.
Dobrze, że miałem zasłonięte usta, bo inaczej mój krzyk rozniósłby się po całym lesie. Kiedy w końcu się uspokoiłem, Tochi powoli uwolnił moje usta.
-Idziemy do domu.
Powiedziałem stanowczo, powściągając gniew.
-Chciałbym, ale nie mam pojęcia jak. Jeżeli teraz wyruszymy i tak nie dotrzemy przed świtem do domu. Możliwe, że tylko oddalimy się od niego.
-Skoro to wiedziałeś, czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?
-Bo uparłbyś się, żeby zostać. A wtedy martwiłbym się o ciebie. Chciałem wziąć namiot, ale mi zakazałeś. Został śpiwór.
Złapałem go za przód koszuli przyciągając do siebie. Tochi powinien się cieszyć, że nie miałem ze sobą noża. Ręce mi drżały ze wściekłości. W dodatku Tochi uśmiechał się szeroko, ukazując swoje białe zęby.
-Nie gniewaj się zajączku. Teraz przynajmniej możemy  to zrobić na świeżym powietrzu.
Poczułem jak cały oblewam się rumieńcem. Miałem wielką ochotę go uderzyć w twarz, ale złapał mój nadgarstek i przysunął się do mojej twarzy. W jego spojrzeniu widziałem pożądanie, które pojawiało się za każdym razem gdy ze sobą spaliśmy. Zrobiłem krok do tyłu, ale Tochi pociągnął mnie do siebie i pocałował. Chciałem się wyrwać, ale złapał mnie za bluzkę. Zaraz potem zostałem podcięty i przewrócony na ziemie. Na szczęście jednak Tochi zahamował upadek zanim usiadł na mnie. Jedną ręką przytrzymał moje nadgarstki a drugą wsunął pod bluzkę. Nie mogłem znieść podniecenia, które zaczęło mnie ogarniać kiedy dotykał moich sutków. Najgorsza jednak była świadomość tych wszystkich otaczających nas zwierząt przed którymi nie mieliśmy żadnej osłony. A co jeżeli ktoś akurat by tędy przechodził? Tochi dalej nie uwalniał moich ust, poruszając w nich zręcznie językiem. Czułem jak gładzi mój policzek, kiedy sięgał ręką do zamka w moich spodniach.
*Zaraz, zaraz... skoro Tochi jedną ręką trzyma moje nadgarstki, drugą rozpina spodnie, a językiem porusza w moich ustach... To jakim cudem może gładzić mnie po policzku?*
Udało mi się kątem oka dostrzec gąsienice, sunącą po mojej twarzy. W panice zdzieliłem Tochiego z kolana prosto w brzuch. Usiadłem gwałtownie zrzucając z siebie wszelkie paskudztwa, które ewentualnie mogły na mnie przebywać. Siła mojego uderzenia była tak silna, że Tochi skulił się, starając złapać oddech.
-Dosyć tego! Wracam do domu! Wolę chodzić przez kolejną dobę po lesie, niż być obleganym przez te paskudztwa!
Ruszyłem w stronę, z której jak sądziłem przyszliśmy. Jednak zaraz potem poczułem szarpnięcie za nogawkę spodni. Tochi dalej kulił się na ziemi, zatrzymując mnie resztką sił.
-Poczekaj chwilę zajączku...
Po krótkiej chwili uniósł się na kolana, a potem wstał.
-Nie sądziłem, że umiesz tak mocno uderzyć. Gdybyś często z tego korzystał czarno widziałbym nasze wspólne noce.
Skrzyżowałem ręce na piersi, cierpliwie czekając na jakiś konkret. Miałem tylko nadzieję, że nie jestem czerwony.
-Zrozum proszę, jeżeli teraz pójdziesz, coś ci się może stać. W nocy jest niebezpiecznie, a ja nie zniósłbym gdyby stała ci się krzywda.
-Nie będę spał gdzieś na trawie. Noce w namiocie były wystarczającym koszmarem.
Tochi chyba już się uspokoił, bo gdy mnie przytulił, nie wyczułem w jego gestach żadnych seksualnych podtekstów.
-Przepraszam... Obiecuję, że nie pozwolę, żeby jakieś robale po tobie łaziły.
Sięgnął po plecak, który miał ze sobą i wyjął z niego spory koc. Uśmiechnął się przy tym tak, jakby ten głupi kawałek materiału mógł ochronić mnie przed wszystkim co pełza wśród gęstych drzew. Najwidoczniej niespecjalnie przejęty moją miną, Tochi rozłożył koc na ziemi. Następnie usiadł na nim razem ze śpiworem i wyciągnął w moją stronę rękę. Stałem przez chwilę niepewnie, ale w końcu złapałem jego dłoń. Momentalnie zostałem ściągnięty na koc, tuż pod Tochim.
-Spróbujesz czegoś, a będę musiał znowu cię uderzyć.
Tochi zaśmiał się krótko, siadając koło mnie. Chyba moje groźby na niego zadziałały.
-Ostatni raz gdzieś z tobą wychodzę... następnym razem zostanę w domu.
Uśmiechnął się tylko, obejmując mnie ramieniem i całując w policzek. Odwróciłem głowę, lekko się rumieniąc.
-Mogłeś od razu wziąć dwa śpiwory.
Powiedziałem urażony, nie odwracając głowy.
-Mogłem, ale tak będzie nam cieplej. No chodź zajączku.
Tochi siedział już w śpiworze i ruchem ręki zachęcił mnie, żebym również wszedł.
-Nie ma mowy! To zbyt żenujące! Wolę już zamarznąć!
Plusem takiego śpiwora było to, że Tochi nie mógł na siłę mnie do niego wepchnąć.
-No dobrze, nie denerwuj się zajączku. Przecież wiem, że łatwo możesz się przeziębić. Proszę, możesz wziąć cały śpiwór.
Odwróciłem się do niego. Podał mi śpiwór ze spokojnym uśmiechem. Miał racje i byłem mu za to wdzięczny. Wsunąłem się do niego i położyłem na kocu.
-A tobie nie będzie zimno?
-Poradzę sobie. Śpij.
Pocałował mnie w szyje, kładąc koło mnie. Zamknąłem oczy, starając się zasnąć. Kiedy się obudziłem, dalej była noc. Nie wiem czy nie minęło ledwie kilkanaście minut. Tochi wsuwał się do śpiwora, starając się mnie nie obudzić. Nie przejąłem się tym i udawałem, że śpię. Właściwie czułem się pewniej gdy był tak blisko. Zwłaszcza w środku lasu, pełnego dzikich zwierząt. Niby przez sen odwróciłem się do Tochiego, którzy przytulił mnie do siebie. Wtulony w jego niego, nie przejmowałem się odgłosami nocnych zwierząt.