-W porządku?
Kiwnąłem głową i starłem łzy z oczu. Spojrzałem wymownym
wzrokiem na ochroniarza, który kiwnął głową i ruszył w kierunku swojego domku.
Spojrzałem wtedy na Tochiego. Uspokoiłem się trochę i dotarło do mnie, jak
żenująco się zachowałem na jego widok. Puściłem jego szyje, robiąc krok w tył i
opuszczając głowę. Tochi nie robił problemu z wypuszczeniem mnie. Poczułem jak
na policzki wstępuje mi rumieniec. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię.
*No dalej! Odezwij się Tochi! Dlaczego się nie odzywasz?!*
-w porządku zajączku?
Podniosłem twarz patrząc w jego oczy. Wyglądał na
zmartwionego, jakby się czymś przejmował. Chyba nie przyszedł tutaj tylko po
to, żeby mnie zostawić? Na samą myśl po policzkach bezwładnie zaczęły spływać
łzy.
-Zajączku... co się stało? Nie.. nie płacz, przecież...
Próbował mnie w ten sposób pocieszyć, ale raczej z marnym
skutkiem.
-Jeżeli masz zamiar mnie zostawić, to po prostu to powiedz!
Zadałeś sobie tyle trudu, żeby tu przyjechać i powiedzieć mi to w twarz, więc
miej odwagę to zrobić!
-Co... zostawić cię?... O czym ty mówisz, zajączku?
-Bo... nie odpisywałeś tyle czasu... a teraz przyjechałeś...
ja wiem, że chciałeś mnie zostawić... przewidziałem to... ja... nic dla ciebie
nie znaczę!
Ponownie zalałem się łzami, bezskutecznie próbując
doprowadzić moje emocje do normalnego stanu. Tochi stał przez chwilę
oszołomiony, widocznie nie wiedząc jak ma zareagować. W końcu złapał mnie za
ramiona i przyciągnął do siebie, dusząc w mocnym uścisku.
-Nigdy nie chciałem cię zostawiać... kocham cię zajączku.
Cokolwiek przewidziałeś, musiało to być sennym koszmarem.
-Więc czemu nie napisałeś przez tyle czasu!?
Krzyknąłem oskarżycielsko, odpychając go od siebie.
-Kiedy dostałem twoją wiadomość pomyślałem, że stało się coś
złego, więc postanowiłem zaraz przyjechać. Niestety musiałem poczekać na busa,
który jedzie do twojego miasta, co zajęło kilka dni. Nie chciałem rozmawiać z
tobą przez smsy, bo bałem się, że to coś poważnego.
-Więc... nie chciałeś mnie opuścić?
-Jasne, że nie. Przecież cię kocham. Ale gdybym wiedział, że
tak się zachowasz na mój widok, poczekałbym chwilę dłużej z przyjazdem.
Uśmiechnął się szeroko, tak jak zawsze. Musiałem wstrzymywać
się z całych sił, żeby ponownie nie rzucić mu się w ramiona i nie rozpłakać.
Jakoś musiałem ocalić resztki mojej dumy. Prychnąłem więc i odwróciłem się do
Tochiego.
-Nie myśl sobie nie wiadomo czego. To, że się ucieszyłem na
twój widok, jeszcze o niczym nie świadczy.
-Świadczy o tym, że mnie kochasz.
-Wcale, że nie! Mogłeś wcale nie przyjeżdżać!
Czułem jak na moje policzki wstępuje rumieniec. No tak,
prawie zapomniałem jak Tochi łatwo umiał mnie zażenować. Chwilę potem poczułem
ręce obejmujące mnie od tyłu.
-Tak, wiem. Też cię kocham.
Wtedy do mnie dotarło, że przecież moja rodzina w każdej
chwili może nas zobaczyć. Wyrwałem się więc gwałtownie z ramion Tochiego.
-Oszalałeś?! Przecież jesteśmy pod moim domem! Moja rodzina
może nas zobaczyć.
-Ochroniarz ci przecież nie przeszkadzał...
-On nic nie powie. Zbyt wiele by stracił gdyby został
zwolniony.
-No tak... przepraszam zajączku. Ale stęskniłem się za tobą.
Nawet nie wiesz jak pusto jest w domu, bez ciebie.
-Naprawdę? To te wszystkie zwierzaki nie dotrzymują ci
towarzystwa?
Tochi uśmiechnął się niewinnie, wzruszając lekko ramionami.
-Właściwie to miałeś masę szczęścia, że cię zauważyłem.
Pewnie gdybym się nie zjawił to strażnik w końcu wezwałby policje.
-Wiesz... w sumie szczęście nie miało tutaj za wiele
wspólnego.
Uśmiechnął się chytrze, unikając mojego spojrzenia. Coś
wtedy zaiskrzyło w moim umyśle.
-Nie... nie nie nie nie nie. Nie mów mi tylko, że
przyprowadziłeś tutaj jednego ze swoich futrzaków!
Nie odpowiedział, wciąż unikając mojego spojrzenia. Czyli...
ta wiewiórka to jednak był Ris!
-Nie wierzę, że go tu przyprowadziłeś! Mój dom to nie jest
schronisko! Coś ty myślał zabierając go tutaj?!
-Przepraszam zajączku... po prostu Ris wydawał mi się smutny
po twoim odejściu. Pomyślałem, że poczuje się lepiej gdy cię zobaczy. Poza
tym... to byłoby nie fair, gdybym ja mógł cię zobaczyć, a on nie.
-Nie rób z mojego domu legowiska dla pcheł i nie
przyprowadzaj tutaj tych futrzaków!
Przez chwilę Tochi patrzył na mnie z tęsknotą i lekkim
uśmiechem.
-Co?
-Nic... nawet nie wiesz jak się cieszę, że znowu cie widzę.
Zrobiłem krok w tył, żeby przypadkiem nie zostać znowu
opleciony ramionami Tochiego. Nie mogłem ryzykować, że ktoś jeszcze nas
zobaczy.
-Ale przyznaj, że Ris świetnie się spisał. Gdyby nie on,
zapewne musiałbym się tu przekraść w nocy.
-To raczej nie byłoby możliwe. Nasz dom normalnie jest
chroniony dziesięć razy bardziej niż 3/4 banków. A teraz, w przeddzień balu
rocznicy założenia firmy nawet mysz się tutaj nie przekradnie.
Uśmiechnąłem się dumnie, zadzierając nosa i krzyżując ręce
na piersi.
-A wiewiórka się jakoś przedostała...
-Czysty fart. W przeddzień balu nasza rezydencja jest
pilnowana lepiej niż dom prezydenta.
-Już drugi raz wspominasz o tym balu. O co chodzi?
-Co roku organizowany jest przesz naszą rodzinę bal,
celebrujący rocznice założenia firmy. To jedno z największych wydarzeń w roku.
Bycie na tym balu jest porównywalne do zaproszenia na dwór królowej. Tylko
najwybitniejsza śmietanka towarzyska ma prawo się tam zjawić. Nawet moi rodzice
spędzają te dni w domu. Cały dom jest wtedy na nogach.
-A ja mogę przyjść zajączku?
Zapytał niewinnym wzrokiem z miną zbitego psa. Westchnąłem
tylko, kładąc ręce na biodrach.
-Ech... oczywiście, że nie możesz. Zrozum, to wydarzenie
najwyższej klasy. Przychodzą rodziny z firmami, które w godzinę zarabiają
więcej, niż ty byś zarobił przez całe życie. Nie mogę od tak po prostu zabrać
na przyjęcie takiej klasy byle przybłędy.
-Tak nisko mnie cenisz zajączku?
Zapytał udając ból. Spojrzałem tylko na niego znacząco.
-No dobrze, wiem. Nie przyjdę na ten wasz bal. Jakoś nie
wyobrażam sobie, żebym był w stanie znieść chociaż godzinę w garniturze.
Uśmiechnął się przy tym w zamyśleniu. No tak... Tochi z
mojego snu był tylko złudzeniem. W sumie całe szczęście.
-Panie Tochi, panie Tochi! Witamy pana z powrotem! Co pan
tutaj robi?
Wykrzyknął Raito, biegnąc w naszą stronę.
-Byłem w okolicy i postanowiłem wpaść odwiedzić Usagiego.
Przy okazji, miło cię widzieć Raito.
-Pana również miło widzieć, panie Tochi. Może pan wejdzie?
Co prawda mamy teraz sporo pracy przy balu, ale myślę, że nie będzie problemu z
ugoszczeniem pana.
-O ile nie będę przeszkadzał...
-Ależ oczywiście, że nie! Uratował pan przecież nichana!
Zawsze będzie pan u nas honorowym gościem!
-W takim razie, chętnie skorzystam z zaproszenia.
Tochi uśmiechnął się szeroko i ruszył za Raito w kierunku
domu.
-Ani mi się waż sprowadzać do mojego domu swojego
zwierzyńca, jasne?
Szepnąłem cicho do Tochiego, tak żeby Raito nas nie
usłyszał.
-Nie martw się. Osobiście przypilnuję, żeby nie wchodzili do
domu. Nie chcę przecież, żeby twoja rodzina mnie znienawidziła.
-O... Tochi... więc to na twój widok Usagi wybiegł z domu
jak oparzony.
Powiedział Kashikoi jak tylko zobaczył nas w progu. Byli
właściwie w tym samym wieku, więc nie musieli mówić do siebie jakoś specjalnie
oficjalnie.
-Nie dziwie się. Pewnie zareagowałbym tak samo, gdyby to
Usagi mnie odwiedził. W końcu jest on moim jedynym przyjacielem.
-Co się tutaj dzieje? O... pan Tochi, racja? Przykro nam,
ale to nieodpowiednia chwila na wizyty. Organizujemy właśnie prestiżowy bal i
bylibyśmy wyjątkowo zobowiązani, gdyby pan nie zawracał nam teraz głowy swoją
osobą.
-Mamo! Pan Tochi uratował naszemu braciszkowi życie! Nie
powinnaś się tak do niego zwracać!
Skarciła moją mamę Hana. Cieszyłem się, że są po stronie
Tochiego.
-Jak dla mnie Usagi mógłby zginąć. To straszny głupek.
Powiedziała Enma, wchodząc do przedpokoju, cała w
czekoladzie, prawdopodobnie z tortu. No świetnie! Brakowało tylko jeszcze
mojego ojca, żeby było jeszcze weselej.
-Co tu się dzieje! Co to za krzyki?! Co to za przybłęda?!
Kto go tu wpuścił?! Mało mamy roboty z balem?! Będziecie się jeszcze zajmować
jakimś żebrakiem?! Niech no ja tylko dorwe strażnika.
Chciałem to mam. Nagle nabrałem ochoty zapadnięcia się pod
ziemie. Spojrzałem na Tochiego, ale on tylko stał spokojnie, z delikatnym
uśmiechem przyglądając się całej sytuacji. Jasne, że nie mogłem po prostu stać
i płakać. Musiałem stanąć w jego obronie.
-Tato, przestań! Tochi to mój przyjaciel! Uratował mi życie
i...
Mój ojciec wyciągnął rękę, uciszając mnie w niemym geście.
Wszyscy zamilkliśmy oczekując na to co powie. Przez chwile stał, najwidoczniej
zbierając myśli. Chociaż sekundy wlokły się nieznośnie powoli, nikt nie odważył
się odezwać. W końcu westchnął i spokojnym głosem powiedział:
-Ty jesteś Tochi?
Pokiwał głową, widocznie wczuwając się w atmosferę i bojąc
się odezwać.
-A więc to ty ocaliłeś Usagiego?
Ponownie kiwnięcie głową.
-W obecnym stanie, jestem zmuszony cię przeprosić. Wiele o
tobie słyszałem, ale nie spodziewałem się, że będziesz wyglądał tak zwyczajnie.
Dziękuję ci za uratowanie Usagiego. Jednocześnie mam nadzieję, że nie masz
urazu za nasze szorstkie zachowanie. Jesteśmy wszyscy trochę poddenerwowani.
Niestety ze względu na natłok zadań, możemy ci zaoferować jedynie pokój
gościnny, ewentualnie jakąś rozrywkę. Obawiam się jednak, że nie będziesz mógł
w ciągu najbliższych dwóch dni spędzić wiele czasu z Usagim.