W ciągu kilku dni razem spędzałem z Tochim prawie cały czas.
W ciągu dnia pokazywał mi las, swoją pracę, uczył o zwierzętach i roślinach.
Pokazywał też jak należy się troszczyć o ranne zwierzęta. Czasem zabierał mnie
na całodniowe wycieczki, które kończyły się po zmroku. Okazywało się wtedy, że
nie trafimy przed wschodem słońca do domu. ,,szczęśliwym trafem" zabierał
on ze sobą namiot. Oczywiście był to tylko sprytny manewr, żeby mógł się ze mną
kochać gdzieś w lesie. W dodatku mógł przyglądać się mojej bezradności, gdy
przytulałem się do niego, bojąc się nocnych stworzeń. Z dnia na dzień
utwierdzałem się w przekonaniu, że kocham Tochiego. Jednak nie mogłem z nim
mieszkać. Las nie był miejscem, w którym mogłem żyć. Nauczyłem się spędzać
wolny czas przy nauce, malarstwie, graniu na instrumentach, a nie na
rozróżnianiu roślin i zwierząt oraz łażeniu po lesie. Nie wiedziałem czy zniosę
dłużej to życie.
-Co powiesz, żeby dzisiaj zjeść obiad w plenerze? Moglibyśmy
nazbierać trochę owoców.
-...nie chcę...
Obawiałem się kolejnej nocy gdzieś na polanie wśród dzikich
zwierząt. Leżałem na łóżku, czytając książkę, którą przywiozłem z domu.
-Daj spokój, nie będziesz się przecież kisił w domu.
-To miejsce nie jest godne nazywania domem.
Tochi zaśmiał się, przysiadając do mnie.
-Nie wolisz poczytać gdzieś na polanie? Albo w lesie, pośród
drzew?
-Nie, jeżeli znowu będę musiał nocować w namiocie.
-Oj, przepraszam zajączku. Nie sądziłem, że tyle nam to
zajmie.
-Trzy razy z rzędu? I za każdym razem miałeś przy sobie
namiot?!
Uśmiechnął się, niewinnie wzruszając ramionami.
-Jeżeli poczujesz się przez to lepiej, to tym razem nie
wezmę namiotu.
-I obiecasz, że tym razem nie zgubimy się w lesie?
-Obiecuję zajączku.
Westchnąłem ciężko. Miałem powody, by mu nie ufać. Wtedy
przede mnie wskoczył szop, którego Tochi przygarnął wczoraj. Wkurzało mnie to,
że te wszystkie zapchlone zwierzaki wchodziły gdzie tylko chciały.
-To jak? Idziemy? Nadszedł czas, żeby Fuku wrócił do
rodziny. Jego skrzydło już się zagoiło.
Fuku był sową, którą poznałem już pierwszego dnia pobytu
tutaj. Była pewnego rodzaju symbolem mojego nowego życia. Coś mnie tknęło na
myśl, że odchodzi, co wprawiało mnie w zażenowanie.
-Niech ci będzie.
-To ja nas spakuje.
Minęło pół godziny, kiedy byliśmy już gotowi do drogi. Tochi
wszystko pakował do jednego plecaka, żebym nie musiał dodatkowo się męczyć,
dźwigając balast. Zagwizdał, wyciągając rękę a na jego przedramię sfrunął Fuku.
-Gotowy?
Kiwnąłem głową. I wyszedłem za nim.
-Nie będzie ci szkoda? Zaopiekowałeś się tym zapchleńcem a
teraz on odleci i już go nie zobaczysz.
-Widzisz... takie jest życie. Zwierzęta, tak jak ludzie
przychodzą i odchodzą. Niektórym pomożesz, a oni odejdą nie oglądając się za
siebie.
-Trochę to smutne.
Nie odpowiedział, tylko objął mnie ramieniem. Normalnie bym
odtrącił jego rękę, ale miałem wrażenie, że tym gestem chciał się jakoś
podnieść na duchu. A przy okazji pocieszyć mnie. W końcu ja też zostałem
porzucony całkiem niedawno. Szliśmy w ciszy dłuższy czas. Minęły całe wieki,
gdy w końcu zrobiliśmy sobie przerwę w marszu. Padłem wykończony na ziemie.
Prawie nie czułem nóg.
-Dalej nie masz najlepszej kondycji, co zajączku?
-Nie rozumiem dlaczego musisz łazić tak daleko.
-Codziennie tyle spaceruje. W ciągu tygodnia obchodzę cały
las.
Tochi zajął miejsce koło mnie i wyjął z plecaka jedzenie.
Fuku ciągle grzecznie siedział na jego ramieniu. Wziąłem kanapkę i zacząłem ją
jeść. Wolałem zrobić sobie porządny piknik, ale jedzenie i tak by było
wstrętne.
-Dasz rade iść dalej, zajączku?
-A mam inny wybór?
-Zawsze mogę cię ponieść.
Uśmiechnął się szeroko. Wolałem już umrzeć ze zmęczenia, niż
dać się tak ośmieszyć. W końcu dotarliśmy do jakiejś polany. Tochi porozglądał
się trochę, jakby czegoś szukał.
-Czy ta sowa nie powinna w dzień spać?
Zapytałem w końcu.
-On śpi całą naszą drogę. Zaraz zajdzie słońce, to poleci do
domu.
-Aha... zaraz, czekaj... jak to zaraz zajdzie słońce! Jak
zdążymy wrócić do domu?!
-Nie przejmuj się tym zajączku. Ja się wszystkim zajmę.
-...Tak jak zawsze...
Na szczęście Tochi wziął ze sobą moją książkę. W czasie gdy
ją czytałem, czekając na zachód słońca, Tochi przeglądał rośliny i coś zbierał.
Ponieważ Fuku by mu w tym przeszkadzał, zostałem zmuszony do pilnowania go.
Jego szpony wbijały się w moje ramie, ale nie bolało tak bardzo, jak się tego
spodziewałem. Słyszałem jego cichutkie oddychanie. W sumie chyba byłbym w
stanie zrozumieć dlaczego Tochi tak go lubił. Jednak nie mógłbym tak jak on
przygarniać wszystko co się rusza. Trochę czasu zajmowało mi przyzwyczajenie się
do jednego z tych futrzaków a co dopiero do kilkunastu, w tym kilku dziennie. Musiałem przerwać czytanie, gdy słońce kryło
się powoli za linią drzew.
-Piękne, prawda?
Zapytał Tochi, siadając koło mnie i wpatrując się w słońce.
Wzruszyłem beznamiętnie ramionami. Nie widziałem w tym nic niezwykłego. Wiele
razy widziałem już zachód słońca. Nic więcej jak rozproszenie promieni słonecznych
przebijających się przez grubą warstwę powietrza. Kiedy wszystko ogarnął mrok,
przez chwilę przyzwyczajałem się do ciemności. Widziałem jak Tochi wstaje i
podchodzi razem z Fuku do drzewa, z którego dochodziły głosy innych sów.
Myślałem, że Fuku odwróci się chociaż, że kiwnie główką, zanim odleci, tak jak
widziałem to nieraz na filmach. Jednak gdy Tochi lekko machnął ręką w górę,
ptak odleciał, nie patrząc za siebie. Jakby pomoc, którą mu udzielił Tochi była
niczym. Podszedłem do niego, patrząc na korony drzew.
-W porządku?
Zapytał Tochi, najwidoczniej widząc moją minę.
-To niesprawiedliwe. Nawet jeżeli jest to tylko zwierzę,
przecież mógł okazać jakoś wdzięczność.
-Nie powinieneś się tym przejmować zajączku. Tak jak
powiedziałeś, jest to tylko zwierzę. Nie wie nawet jaką przysługę mu
wyświadczyłem.
Oparłem głowę na jego piersi, wpatrując się w miejsce gdzie
zniknął Fuku.
-Zajączku?
Spojrzałem na niego. Uśmiechnął się delikatnie, obejmując
mnie ramieniem.
-Obawiam się, że będziemy musieli znowu nocować na dworze.
-Zaraz... co?!
Myślałem, że zaraz go zabiję. W dodatku uśmiechnął się przy
tym szeroko, jakby właśnie spotkało go coś wspaniałego.
-Nie ma mowy! Nie będę znowu spał na dworze! Poza tym, nie
masz nawet namiotu!
Z niewinną miną, Tochi wyjął z plecaka dwuosobowy śpiwór.
Jakby spanie w namiocie nie było wystarczająco złe.
-Nie ma mowy! Wracamy do domu! Wolę iść całą noc, niż spać w
jakimś tam śpiworze! I nie obchodzi mnie czy...
Tochi zrobił krok w moją stronę i zatkał dłonią moje usta.
-Cii... jeżeli będziesz krzyczeć, możesz obudzić swoją
rodzinę, zajączku.
Dobrze, że miałem zasłonięte usta, bo inaczej mój krzyk
rozniósłby się po całym lesie. Kiedy w końcu się uspokoiłem, Tochi powoli
uwolnił moje usta.
-Idziemy do domu.
Powiedziałem stanowczo, powściągając gniew.
-Chciałbym, ale nie mam pojęcia jak. Jeżeli teraz wyruszymy
i tak nie dotrzemy przed świtem do domu. Możliwe, że tylko oddalimy się od
niego.
-Skoro to wiedziałeś, czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?
-Bo uparłbyś się, żeby zostać. A wtedy martwiłbym się o
ciebie. Chciałem wziąć namiot, ale mi zakazałeś. Został śpiwór.
Złapałem go za przód koszuli przyciągając do siebie. Tochi
powinien się cieszyć, że nie miałem ze sobą noża. Ręce mi drżały ze
wściekłości. W dodatku Tochi uśmiechał się szeroko, ukazując swoje białe zęby.
-Nie gniewaj się zajączku. Teraz przynajmniej możemy to zrobić na świeżym powietrzu.
Poczułem jak cały oblewam się rumieńcem. Miałem wielką
ochotę go uderzyć w twarz, ale złapał mój nadgarstek i przysunął się do mojej
twarzy. W jego spojrzeniu widziałem pożądanie, które pojawiało się za każdym
razem gdy ze sobą spaliśmy. Zrobiłem krok do tyłu, ale Tochi pociągnął mnie do
siebie i pocałował. Chciałem się wyrwać, ale złapał mnie za bluzkę. Zaraz potem
zostałem podcięty i przewrócony na ziemie. Na szczęście jednak Tochi zahamował
upadek zanim usiadł na mnie. Jedną ręką przytrzymał moje nadgarstki a drugą
wsunął pod bluzkę. Nie mogłem znieść podniecenia, które zaczęło mnie ogarniać
kiedy dotykał moich sutków. Najgorsza jednak była świadomość tych wszystkich
otaczających nas zwierząt przed którymi nie mieliśmy żadnej osłony. A co jeżeli
ktoś akurat by tędy przechodził? Tochi dalej nie uwalniał moich ust, poruszając
w nich zręcznie językiem. Czułem jak gładzi mój policzek, kiedy sięgał ręką do
zamka w moich spodniach.
*Zaraz, zaraz... skoro Tochi jedną ręką trzyma moje
nadgarstki, drugą rozpina spodnie, a językiem porusza w moich ustach... To
jakim cudem może gładzić mnie po policzku?*
Udało mi się kątem oka dostrzec gąsienice, sunącą po mojej
twarzy. W panice zdzieliłem Tochiego z kolana prosto w brzuch. Usiadłem
gwałtownie zrzucając z siebie wszelkie paskudztwa, które ewentualnie mogły na
mnie przebywać. Siła mojego uderzenia była tak silna, że Tochi skulił się,
starając złapać oddech.
-Dosyć tego! Wracam do domu! Wolę chodzić przez kolejną dobę
po lesie, niż być obleganym przez te paskudztwa!
Ruszyłem w stronę, z której jak sądziłem przyszliśmy. Jednak
zaraz potem poczułem szarpnięcie za nogawkę spodni. Tochi dalej kulił się na
ziemi, zatrzymując mnie resztką sił.
-Poczekaj chwilę zajączku...
Po krótkiej chwili uniósł się na kolana, a potem wstał.
-Nie sądziłem, że umiesz tak mocno uderzyć. Gdybyś często z
tego korzystał czarno widziałbym nasze wspólne noce.
Skrzyżowałem ręce na piersi, cierpliwie czekając na jakiś konkret.
Miałem tylko nadzieję, że nie jestem czerwony.
-Zrozum proszę, jeżeli teraz pójdziesz, coś ci się może
stać. W nocy jest niebezpiecznie, a ja nie zniósłbym gdyby stała ci się
krzywda.
-Nie będę spał gdzieś na trawie. Noce w namiocie były
wystarczającym koszmarem.
Tochi chyba już się uspokoił, bo gdy mnie przytulił, nie
wyczułem w jego gestach żadnych seksualnych podtekstów.
-Przepraszam... Obiecuję, że nie pozwolę, żeby jakieś robale
po tobie łaziły.
Sięgnął po plecak, który miał ze sobą i wyjął z niego spory
koc. Uśmiechnął się przy tym tak, jakby ten głupi kawałek materiału mógł
ochronić mnie przed wszystkim co pełza wśród gęstych drzew. Najwidoczniej
niespecjalnie przejęty moją miną, Tochi rozłożył koc na ziemi. Następnie usiadł
na nim razem ze śpiworem i wyciągnął w moją stronę rękę. Stałem przez chwilę
niepewnie, ale w końcu złapałem jego dłoń. Momentalnie zostałem ściągnięty na
koc, tuż pod Tochim.
-Spróbujesz czegoś, a będę musiał znowu cię uderzyć.
Tochi zaśmiał się krótko, siadając koło mnie. Chyba moje
groźby na niego zadziałały.
-Ostatni raz gdzieś z tobą wychodzę... następnym razem
zostanę w domu.
Uśmiechnął się tylko, obejmując mnie ramieniem i całując w
policzek. Odwróciłem głowę, lekko się rumieniąc.
-Mogłeś od razu wziąć dwa śpiwory.
Powiedziałem urażony, nie odwracając głowy.
-Mogłem, ale tak będzie nam cieplej. No chodź zajączku.
Tochi siedział już w śpiworze i ruchem ręki zachęcił mnie,
żebym również wszedł.
-Nie ma mowy! To zbyt żenujące! Wolę już zamarznąć!
Plusem takiego śpiwora było to, że Tochi nie mógł na siłę
mnie do niego wepchnąć.
-No dobrze, nie denerwuj się zajączku. Przecież wiem, że
łatwo możesz się przeziębić. Proszę, możesz wziąć cały śpiwór.
Odwróciłem się do niego. Podał mi śpiwór ze spokojnym uśmiechem.
Miał racje i byłem mu za to wdzięczny. Wsunąłem się do niego i położyłem na
kocu.
-A tobie nie będzie zimno?
-Poradzę sobie. Śpij.
Pocałował mnie w szyje, kładąc koło mnie. Zamknąłem oczy,
starając się zasnąć. Kiedy się obudziłem, dalej była noc. Nie wiem czy nie minęło
ledwie kilkanaście minut. Tochi wsuwał się do śpiwora, starając się mnie nie
obudzić. Nie przejąłem się tym i udawałem, że śpię. Właściwie czułem się
pewniej gdy był tak blisko. Zwłaszcza w środku lasu, pełnego dzikich zwierząt.
Niby przez sen odwróciłem się do Tochiego, którzy przytulił mnie do siebie.
Wtulony w jego niego, nie przejmowałem się odgłosami nocnych zwierząt.
Jutro skomentuję WSZYSTKO co do tej pory przeczytałam! :D
OdpowiedzUsuńI to tak jak zawsze! BAAAARDZO długo >:)
I przeczytam resztę!